Rouen

Rouen

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Jestem w stanie. W stanie wojny!

poniedziałek, 1 czerwca 2015
Na dworzec w Kolonii (stacja przesiadkowa do Akwizgranu) pociąg wtacza się z małym opóźnienie. Wcale mnie to nie martwi. To już nie te czasy, kiedy "z pociągu" czytaliśmy godzinę i ustawialiśmy zegarki.
W Aachen (Aach, jak ja nie lubię germańskiego nazewnictwa miast z łacińskim rodowodem!) pijemy dworcową kawę, i jedziemy podzielić belgijski "tort" na 2 "nierówne połowy".


Więc od rana jestem w stanie. W stanie wojny. Z Belgią, oczywiście.
Jak co roku o tej porze spór toczy się o Ardeny. Ale nie żebym zgłaszał jakieś roszczenia terytorialne (choć może kiedyś wpadnę i na taki pomysł, skoro Chile zarządza oddaloną o 3 tyś. km od jej linii brzegowej Wyspą, na wszelki wypadek i dla świętego spokoju nazwaną Wielkanocną? Przecież ze Starych Bielan do nadgranicznego Eupen jest znacznie bliżej).
Dziś jednak moje działania operacyjne koncentrują się głównie na ruchu po osi pionowej: wyżej-niżej, zjazd-podjazd, góra-dół i znowu pod górkę. Średnia dzienna, łącznie z czasem przeznaczonym na postoje - 8 km/h. Moja podróżniczo-oblężnicza machina porusza się w tempie nie wiele szybszym od dryfującej tratwy. Nie pierwszy i nie ostatni raz tego dnia myślę o zmianie podróżnego środka.


Rzeczniczką moich interesów na tegorocznej trasie jest widoczna na pierwszym zdjęciu (w dolnej prawej jego części) kaczka rasy "Ardenne Bleue". To ona podyktuje warunki "kapitulacji" i przyjmie ją moim imieniu. Jutro wieczorem. W Lesie nazwanym od jej imienia.

wtorek, 2 czerwca 2015
Póki jednak nie nastąpią zapowiedziane wyżej zdarzenia, przed nami pierwszą noc. Wbrew planom spędzam ją nieomal w całości na stojąco. Tzw. błąd w sztuce (nawigacji) sprawia, że nawet usiąść nie ma gdzie, pobocze wąskie, kamieniste i mokre od padającego deszczu. A tego błędu w sztuce to Ardenne długo nie mogła mi wybaczyć. Dopiero dwa gorące kubki Knorra załatwiają sprawę. W tym roku trasa przez Ardeny prowadzi inną, niż dobrze mi znaną N89, której każdy kilometr (epizod I i III mojej katedralnej ścieżki) znam niemal na pamięć.


O 4 nad ranem, z rowerem "pod ręką" wspinam się z powrotem na górę, do miejsca, z którego wczoraj rozpocząłem niefortunne poszukiwania (nieistniejącego, jak się okazało, w spodziewanym miejscu) kempingu. Teraz jeszcze przed wyruszeniem w trasę postanawiam się zdrzemnąć, choćby tylko na godzinę. Szukam jakiegokolwiek osłoniętego od deszczu miejsca. Po godzinie drzemki budzą mnie pierwsze krople deszczu. Jest 5 rano. Świta, jednak dzień wstaje w barwach nie wróżących niczego dobrego. Momentami czuję się jak morski rozbitek. "Co ja tu robię"? - pytam już tylko samego siebie.
Za dnia będę musiał znaleźć sobie jakieś ustronne miejsce i odpracować noc. Choćby tylko na chwilę.

A w ciągu dnia działania wojenne toczą się już na wszystkich frontach:
w powietrzu - wieje (i to paskudnie) ze wszystkich stron;
- na wodzie: kiedy deszcz tylko na chwilę przestanie zacinać, woda poderwana pędem przejeżdżających aut i niesiona siłą podmuchu i tak na koniec spada na mnie;
- i na lądzie: ktoś (nie będę pokazywał palcem, kto) wciąż podrzuca na mój pas ruchu (czyli pobocze) "nowe" dziury.




Po nocnych perypetiach dopiero we wtorkowy wieczór dotrę na miejsce planowanego na poniedziałek (!!!) noclegu.


Dlatego dzienne postoje są dziś bardzo krótkie. Trwają akurat tyle, ile potrzeba na zagotowanie wody, zjedzenie buły, od czasu do czasu - podsuszenie butów i bielizny.


Nie poddaję się chęci skrócenia dzisiejszego dystansu. Wszystko, czego chcę to w końcu wydostać się poza te wojenne okopy (i pola minowe). Pod koniec dnia wjeżdżam w las i prowadzony asfaltową ścieżką przez niezbyt miłe oczom krajobrazy, docieram na miejsce, które bez chwili wahania obieram na nocleg. Pod parasolem z drzew, z namiotem cały czas w w pokrowcu, zakładam nocny obóz. Trzy kilometry od jednego z wielu na tej ziemi średniowiecznych opactw - Saint-Michel-en-Thiérache.
Prawie udaje mi się dogonić czas!

sobota, 27 czerwca 2015

Ex-Cathedra 2015. Prolog.

niedziela, 31 maja 2015

Jadę na Zachód, w stronę gotyckich katedr, posadzek zdobnych w labirynty, królewskich krypt, w których życie zastygło tylko na chwilę.
Jadę w stronę naw pełnych światła, okien barwnych i brzemiennych treścią.
Jadę oglądać i wsłuchiwać się w symfonię kamienia i światła.
Jadę w poszukiwaniu pierwszych znaczeń katedry.
Jadę na Zachód.


Mówi o tym napis na bilecie i widok z okna pociągu, który jeszcze nie wie, że po raz kolejny przegra wyścig z tą rozpaloną do białości (i to wcale nie z wysiłku) kulą, co tylko na chwilę chowa się za widnokrąg.


I patrząc przez okno myślę o wszystkich innych zachodach słońca i daremnie szukam w nich źródła zachwytu poetów. Prawdą takiego, jak ten wieczoru jest groza przemijania i utracone, za dnia tylko na chwilę pojmane, "teraz".
Więc jadę na Zachód "zanim się przerwie srebrny sznur i stłucze się czara złota, i dzban aię rozbije u źródła, i w studnię kołowrót złamany wpadnie". (Koh 11,9)
Jadę, polecając się (i będąc poleconym) Bożej Opatrzności, bo droga długa, kręta i pełna wybojów.
Jadę, wiedząc, że gdzieś jestem oczekiwany a znowu w innych miejscach - niespodziewany, a tu i tam ciekawy życia, głodny wrażeń...
A wszystko, co zabieram ze sobą to niewiele a towarzyszy mi tandem (a może i dwa, nie wiem, policzę w drodze) Aniołów Stróżów.
Jadę na Zachód, w stronę katedr.
A jeśli zdarzy się, że będę przejeżdżał przez Twoje miasto i zaprosisz mnie pod swój Dach, z radością opowiem Ci, jak jechałem na Zachód…