Rouen

Rouen

poniedziałek, 27 lipca 2015

Radość drogi albo z Lisieux do Sées.

Droga.
To nie pierwszy raz, kiedy odczuwam wewnętrzny przymus, by zatrzymać się i zejść choćby na chwilę z roweru. I to wcale nie z powodu zmęczenia. Typowo podróżne okoliczności jak deszcz czy konieczność opatrzenia podróżnych ran a nawet podanie paszy (po-pas) takiej sprawczej mocy nie posiadają. Zatrzymuję się, by opisać przeżycia, jakie budzą się w podróżnej duszy. Szukam właściwych słów. Zwracam się ku źródłom prawdziwej radości.




Ten stan, a właściwie - stany, to najcenniejsza i najbardziej osobista część mojego podróżnego wyposażenia. Radość. Prawdziwa radość, której towarzyszy "jakieś" wewnętrzne poruszenie. Nie mieści się ona w formule "nagroda za cierpliwy wysiłek". To coś więcej, coś zupełnie "z innej beczki", coś, czego nie da się ani zaplanować ani wywołać do tablicy.
"Sztuka katedr pełnię swoją osiąga w głoszeniu chwały Boga Wcielonego i wyrażaniu spokojnego zespolenia z tym, co stworzył Stwórca. Sakralizuje ona [...] radość życia, jakiej doznawali rycerze galopujący wśród kwiecistych łąk i żniwnych pól i tratujący je beztrosko."*




Tak, radość. Radość prawdziwa. I muszę bardzo uważać, by nie wysadziła mnie ona z siodła, by nie poniosła, jak koń jeźdźca.

Plan.
Jadę z Lisieux do Sees. To trasa, której ślad na mapie w fazie "konstrukcyjnej" to pojawiał się, to znowu znikał. Trasa w planowaniu pełna kontrowersji, dylemat pełną gębą (a może raczej - dętką?). Gdy łączyłem na mapie wszystkie miasta-katedry Sées znajdowało się w środku powstałej w ten sposób figury. Dlatego liczyło się tylko jedno: jak? Jak "najechać" Sées? Od północy czy południa? A może zaskoczyć od zachodu? Od Laval czy Le Mans? A może skręcę dopiero w Tours? Nie chciałem ani (tanio) sprzedać tego nieco zakłócającego płynność jazdy odcinka ani też przesadnie szarżować. Jednak, gdybym skutkiem źle podjętej decyzji miał z tego tortu zostawić jakiś kawałek na "później", na następny rok, to wolałbym, żeby to był fragment jego południowej strony. (I tak się później stało: odpuściłem Poitiers, które musi poczekać. Ale tylko rok). 

Przygotowanie.
Pierwszym elementem przygotowań do drogi jest zwykle naładowanie wszystkich akumulatorów. Dzięki temu mogę skupić się wyłącznie na jeździe. Staram się unikać sytuacji, w których korzystanie z gniazdek w pociągach czy na dworcach miałoby stać się elementem planu, bo stąd już blisko do loterii: zdążę czy nie?
A żelazny zapas "mocy" - obowiązkowy zestaw podróżnego wyposażenia - niech spoczywa sobie w plecaku na naprawdę krytyczny moment.
Wstaję zatem w środku nocy i zmieniam wkład w ładowarce. Znowu wstaję i za chwilę jest już 4 nad ranem. Ładowarka pracuje pełną parą a ja śpię, potem role się odwracają.
Wstaję jeszcze zanim obudzą się mieszkańcy kempingu, by mi ktoś ładowarki nie pomylił z golarką, która gdzieś mu się zawieruszyła w przepastnych lukach campera. Wstaję i kładę się, bo ładowarka pracuje we wspólnym dla wszystkim budynku "pod napięciem" czyli w łazience.

Jazda.
Pogoda cały czas dopisuje, choć momentami gorąc staje się trudny do zniesienia. Średnia dzienna (prędkości) już dawno spadła poniżej założonego poziomu. Nie zwracam na to uwagi. Cieszę się zupełnie czymś innym.
Większość dróg tego dnia, to drogi dojazdowe, korytarze pomiędzy uprawami. Uprawy jeszcze zbyt młode, by zgadywać, czym bogate będą żniwa. Droga przez dłuższy czas trzyma ważniejsze szlaki komunikacyjne w bezpiecznej odległości.
Są miejsca, gdzie roślinność po obu stronach zamyka się nad głową tworząc jakby parasol, tunel dający ochronę przed słońcem. 




Jednak to jeszcze nie raj: miejsca, w ktorych chcę się zatrzymać na po-pas oddzielone są od upraw i pastwisk kolczastym drutem. Zmierzam więc do najbliższego skrzyżowania z droga prowadzącą na posesję, zatrzymując się tam, gdzie pobocze jest najszersze. Dodatkowe warunki jak choćby życzenie cienia, (ławeczka? no, już bez przesady!) sprawiają, że zaniedbuję dość ważny dla "higieny" ustalony limit czasu jazdy.
Dość regularnie pojawia się na horyzoncie wieżyczka kościoła. Trudno wyobrazić sobie polny pejzaż bez tego elementu. I choć większość z kościołów czynna jest w swojej podstawowej funkcji zaledwie kilka razy w roku, prawie wszystkie są otwarte i gościnne.



Studnie cienia i ożywczego chłodu...
W ich najbliższym otoczeniu cmentarze, a na każdym pomnik lub przynajmniej tablica upamiętniająca bohaterstwo i pamięć ofiar Wielkiej Wojny.
Studnie smutku i zadumy, źródła czystej melancholii...

Radość.
Z nieba leje się żar a w duszy radość życia.
Odprawiam swój podróżny rytuał ciszy i słów. Nasłuchuję śpiewu polnego ptactwa, cieszę się widokiem spokojnie pasącej się trzody.



Nie sporządzam bilansu strat, nie liczę ran, nie inwentaryzuję przejechanych kilometrów.
Cieszę się jazdą, zapisując w pamięci wszystkie podróżne szczegóły.
Radość życia.
Jak wtedy...

*J.Duby. Czasy katedr.

wtorek, 14 lipca 2015

Korona katedr: L jak Lisieux.

Pierwsza z siedmiu. 
Jak powszechnie wiadomo "L" nie jest pierwszą literą alfabetu, który też sam liczy więcej, niż siedem znaków. "L" Zajmuje tu pierwsze miejsce tylko i wyłącznie dlatego, że w mieście Lisieux znajduje się pierwsza z 7 katedr z tegorocznej listy. Pierwsza, o ile nie policzymy "A" jak Amiens. A nie policzymy, bowiem tamtejsza Notre Dame otworzyła się przede mną już 3 lata temu. W Lisieux jestem po raz pierwszy.


W drodze zatrzymuję się w uzgodnionym wcześniej z mapą serca miejscu.
"Tu sprawuje się liturgię w postaci niezmodyfikowanej", mógłby głosić napis na drzwiach kościoła. Wystarczy jednak wejść do środka, by wszystko stało się jasne bez takich szkolnych pomocy, jak tablica.
Napis natomiast umieściłbym gdzieś na płocie, słupie, tablicy merostwa na ew. użytek mieszkańców, którzy odsyłali mnie do miejscowości odległej stąd o jakieś pół godziny drogi. Zapomniałem spytać, na rowerze czy per pedes. Kościół znajdował się 100 metrów dalej. I na rowerze i per pedes.
Początkowe wątpliwości, czy komuś przypadkiem nie pomyliły się niedziele (lub tylko strony w Missale Romanum) budzą moją czujność: słowa modlitw i czytania (już zgadliście, w jakim języku) brzmią jak w Boże Ciało. No, tak! Przecież we Francji uroczystość Bożego Ciała obchodzi się w niedzielę! Ale już uroczystość Wniebowstąpienia jest świętowana, zgodnie z kalendarzem niezreformowanym - w czwartek, a dzień ten jest ustawowo wolny od pracy. Trudno się w tych odmiennościach połapać ale warto je zapamiętać.
Wychodząc z kościoła czynię to na tyle niespiesznie, że zostaję "zatrzymany" przez integrującą się przed wejściem grupę osób. Rozmawiamy - na ile pozwalają nam na to nasze językowe ograniczenia - łamaną angielszczyzną. Na koniec, ci, którzy się moją skromną osobą interesują, nie kryjąc podziwu dla moich planów, życzą mi bon voyages!
A więc do Lisieux!




Miasto wita upałami (w końcu to Boże Ciało i "tradycja" zobowiązuje) i widoczną z daleka kopułą Bazyliki pod wezwaniem świętej Teresy. Tak, gdybym miał wyjaśniać - to tej właśnie Teresy. Dzieje miłości Wielkiej Duszy. Historia o tym, jak kruchość życia w połączeniu ze zgodą woli na "zwykłą" codzienność przeżywaną w tutejszym Karmelu, wynosi nazywaną przez wielu "Małą" - ach, cóż za poufałość! Jakby jedli z Nią czekoladki z tego samego pudełka! - Teresę, do świętości. Miasto jest oplakatowane zapowiedziami uroczystości kanonizacyjnych jej rodziców: Ludwika i Zelii Martin. Ale to dopiero w październiku.
Natomiast dziś nad miastem roztacza się jakaś subtelna aura święta.




Nie potrafiąc uporządkować emocji i wrażeń związanych z architekturą bazyliki, dość szybko opuszczam jej wnętrze i kieruję się w stronę miejsca, w którym od IX wieków bije niewidzialne serce miasta - ku murom katedry św. Piotra. 


Za godzinę dotrze tu procesja Eucharystyczna, która tradycyjnie wyrusza z Karmelu. Teraz jeszcze nic o tym nie wiem i zanurzam się w przyjemnym chłodzie wnętrza. Zachwycam się tym, jakże oczywistym dla gotyku jest połączenie użyteczności i piękna. Zdumiewa mnie, jak bardzo wszystko jest tu "na miejscu", jak harmonizują ze sobą poszczególne detale, jak wspaniale zhierarchizowana jest przestrzeń gotyckiej katedry i jak czytelne są jej podziały.
Zdziwienie, że pielęgnuje się tu jeszcze tak tradycyjne formy pobożności, jak zmierzająca ku nam ulicami miasta procesja, dotrze do mnie za godzinę i dopełni summę wrażeń dnia.




Czyż to nie plan łacińskiego krzyża, na którym wznoszą się mury wielu katedr i świątyń, także jeszcze romańskich, staje się jednym z kluczy otwierających drzwi Tajemnicy? A już ledwie się one uchylą - z duszy wyrywa się okrzyk: "Terribilis est locus iste! Haec Domus Dei est et porta coeli!" O jakże miejsce to przejmuje grozą! Prawdziwie jest to dom Boga i brama do nieba! (Rdz 28.10) Sen Jakuba urzeczywistnia się na naszych oczach!


Zmęczenie upałem jest na tyle wyczerpujące, że każe poddać zaplanowaną wcześniej "włóczęgę" po mieście i ulicach na rzecz poszukiwania noclegu*. Camping znajduje się bliżej, niż myślałem, więc namiot stoi gotowy do dalszych czynności, zanim ja, już całkowicie i bez reszty poddam się urokom miejsca.
Siadam na ławeczce i próbuję ten stan opisać.


I nagle, ruchem cokolwiek nerwowym, odwracam się, gdzie stoi rower i z ulgą stwierdzam, że kask jest - wisi na kierownicy!
Ufff!

* Niestety, w konsekwencji odpuściłem sobie również wizytę w Karmelu. Ale obiecałem wrócić tu za 2 lata i doprowadzić wątek do końca.

sobota, 11 lipca 2015

Z Brionne do Bernay.

Po opuszczeniu najbardziej chyba udręczonego z opactw Normandii, którego nie pokonał ani ogień rewolucji ani ustawy republiki, ani przewrotność jej młodszych, a noszących imię kolejnych przedstawicieli ludu - postaci, kieruję się na widoczny już z dużej odległości rozpięty nad Sekwaną most. 




Specjalnym pasem wydzielonym dla rowerzystów, z duszą na ramieniu i resztą na ramie, przeprawiam się na drugi brzeg. W duszy budzi się smutek: definitywnie żegnam się z celem, ku któremu zmierza nurt rzeki. Ja świadomy tego, on, niczego mu nie ujmując - chyba jednak (trochę) nie. On płynie w stronę Havru, mi pozostaje żegluga po drogach wiodących przez obszary długo i gęsto zalesione, niekiedy drogę do celu wydłużająca, choć jeśli na rzecz spojrzeć z innej perspektywy - po prostu bezpieczniejsza.

Przed Brionne przeżywam chwilę grozy: podczas zjazdu skutkiem dużej prędkości i nierówności nawierzchni odrywa mi się ze stelaża (a właściwie razem z jego częścią) nawigacja i spada na asfalt. Na szczęście jadący za mną kierowca zauważa to i zręcznie omija mojego "przewodnika". Muszę pomyśleć o lepszym umocowaniu Garmina.
Aniołowie, jadący obok mnie, przede mną i za - dzięki!

Droga do Brionne nie stanowi specjalnego wyzwania, natomiast cieszy oczy urokiem pól, małych, wiejskich kościołów a ramę poddaną wcześniej już tak wielu próbom wytrzymałościowym - wprawia w całkiem dobry "nastrój".


Z Brionne do Bernay podjeżdżam już pociągiem. Kasa dworcowa zamknięta. Płatności za bilet wykonuje się tu zasadniczo przy pomocy karty, której nie posiadam. Na peronie ja i jakaś egzaltowana mama z uzależnionym od niej nadpobudliwym chłopcem. Mama w oczekiwaniu na pociąg odpala jednego papierosa od drugiego, nie kończąc poprzedniego. Nikt nie proponuje mi zakupu biletu w sposób tradycyjny. Jadę na kaczkę, tzn. na gapę.
Ciekawe jak mawiają na to we Francji, mama z chłopcem na przykład, bo widzę, że na pokładzie dość niespokojnie spoglądają w stronę, z której mógłby nadejść konduktor...



A w Bernay mała "Notre Dame" z XI wieku już śpi. Tak sądziłem po zamkniętych drzwiach świątyni. Jak się okazało, zamknięcie to poddane jest jeszcze surowszym rygorom, niż ruiny w Jumieges. Mamy tu bowiem do czynienia z klasycznym kościołem-muzeum i to czynnym tylko w wybrane dni tygodnia. A żaden z nich nie jest sobotą i w dodatku jeszcze tą drugą, lepszą jej częścią. Znowu więc staję przed fasadą kościoła, obserwuję niebo i przecinające je "czarne sztylety" jaskółek*.


W tej sytuacji przede mną jeszcze tylko droga na pole namiotowe, dzisiejszego wieczoru wyjątkowo hałaśliwe. Ale to objawi się dopiero później. Finał Ligi Mistrzów ciągle jeszcze budzi emocje. Jednak tym razem już nie moje.

*ironia bywa niekiedy zwykłym sposobem odreagowania od nadmiaru fruwających wokół nas możliwości, którym podcięto skrzydła.

Église Abbatiale Saint-Pierre Et Saint-Wandrille.

Sobota, 6 czerwca 2015

Église Abbatiale Saint-Pierre Et Saint-Wandrille. Jaskółka uwolniona.

Podróż do tego miejsca zawdzięczam rekomendacjom tego samego "Podróżnego Zespołu", co wczorajsza wizyta w Saint-Martin-de-Boscherville.
Jadąc, cały czas mam oko na ekran wyświetlacza mojego małego przewodnika, bez którego wszystko tu, cała moja jazda, noclegi i zakupy, wysiłki odnajdywania się i gubienia, wymagałoby sterty papierowych map. I z uczuciem ulgi, że wciąż jeszcze jestem "na" (szlaku), życzę zdrowia autorowi mapy, przy pomocy której od września ubiegłego roku opracowywałem trasę i jej detale. Myślę ciepło także o wiszącym gdzieś nad głową satelicie, który cierpliwie aktualizuje nieustanną zmianę pozycji "chłopca na rowerze".


Zmierzam ku kolejnym acz chwilowo mniejszym, niż oznaczone na mojej mapie żółtymi dzwonkami (katedr) punktom. Tak jedne jak i drugie noszą imiona świętych. Brzmienie ich wskazuje na antyczny rodowód postaci i ich związki z krainą, po której się poruszam. Ani jedno ani drugie nie budzi niczyich wątpliwości, choć ciągłej dyskusji i sporom poddawane bywają niektóre szczegóły ich życiorysów. Są tu święci opaci i biskupi (Wandrill, Ouen, Samson), założyciele nowych klasztorów, przy których i wokół których szybko rosną osady, z których wiele za jakiś czas stanie się znaczącymi miastami i męczennicy (Kwintyn) czy prowadzący działalność ewangelizacyjną i charytatywną (choćby tylko Marcin).
Św. Wandrill (VII w) był założycielem opactwa na regule św. Kolumbana.




Tuż przed murami opactwa znajduje się mały, pochodzący z końca VII wieku kościół, o beczkowym sklepieniu, pełen rzeźb i z wyjątkowej urody krzyżem, któremu szczególną uwagę zdaje się poświęcać pewien mnich, zaś jego pojawienie się tu stanowi dla mnie niemałą zagadkę.
Z kilku zdjęć dokumentacji, jakie podejrzałem jeszcze przed wyjazdem sądziłem, że po raz kolejny będę miał do czynienia z ruinami i ofertą "kupna" (biletu).
Że ruiny, pusta przestrzeń, ślady dawnej świetności i święty smutek. I nic więcej.



Ku mojemu zaskoczeniu za murem, owszem, znajdują się ruiny opackiego kościoła (św. Piotra) ale tuż w ich cieniu toczy się normalne życie benedyktyńskiej wspólnoty. Po burzliwych dziejach opactwa i mimo licznych dekretów, czy to z mocy państwowego czy częściej - wojennego "prawa" nakazującego mnichom opuścić klasztor, wrócili tu oni ostatecznie w 1931 roku. Obecnie rolę kościoła, w którym sprawują dostępną także dla "ludu" liturgię godzin (wg. norm i tradycji solesmeńskiej) pełni jeden z dawnych budynków gospodarczych, odnowiony i konsekrowany w grudniu 1970 roku.




Wokół toczą się ciągłe prace rekonstrukcyjne, a sami mnisi zajmują się, jak na benedyktynów przystało - produkcją i sprzedażą żywności, renowacją dzieł sztuki.
Są tu więc i czynne zabudowania gospodarcze i piękny park z małą kapliczką "Notre Dame" i turyści. I samotny kamieniarz, który w masce i w chmurze wydobywającego się spod tarczy szlifierskiej pyłu przypomina… hmmm - może tak wyglądali starotestamentalni mężowie w stanie prorockiego natchnienia?



Poprzez dziury w sklepieniu, którego przecież od dawna już tu nie ma, spoglądam na przepiękne dziś niebo. I ptactwo, gnieżdżące się w postrzępionych jak chmury wyłomach ścian, które urywają się i kończą nagle, jak noc, jak burza, jak...
Jakże śmieszne i niedostateczne w obliczu takiego, jak ten obrazu zdają się być słowa...
I wtedy z jakiegoś schowka pamięć uwalnia refren piosenki, której autor zdaje się okazywać przesadne współczucie dla "złowionej przez katedrę w sieć sklepienia wysoką" jaskółki*.
Oglądany moimi oczami obraz - stan rzeczy jakże pożądany przez jego strwożoną duszę, ach, balsam dla "przeklinających piękno" jego oczu, jakichże szkód mógłby dokonać w artystycznej wyobraźni autora?
Kto wie, może i ucierpiałoby na tym poetyckie natchnienie? 
I w tym samym momencie przychodzi mi do głowy jedno tylko pytanie: czy jest jeszcze jakaś inna wolność (poza "wolnością" burzenia rękoma uzbrojonego w gniew motłochu), której nie zbrukałaby rewolucja czy wojna w "obronie światowego" pokoju?
Więc niech leci jaskółka uwolniona, "czarny brylant wrzucony tu przez diabła".
Niech leci i nie wraca.
Nigdy.

*I pomyśleć, że gdyby nie zestawienie tych kilku burzowych i pretensjonalnych metafor, Stan Borys pozostałby tym, kim był wówczas - występującym okazjonalnie na scenie hotelu Bristol, poszukującym zarobku i sławy piosenkarzem, ex-Blackout-em.

Ruiny "kup mi luby". Jumièges.

Ruiny "kup mi luby" czyli muzeum rewolucji w Jumièges.
To ostatni etap piątkowej wędrówki. Rano liczyłem na więcej, że dotrę do opactwa St. Pierre et St. Wandrille, gdzie nurt Sekwany meandruje coraz szerszymi zakolami, a żywioł traci swoją dynamikę, jakby pojawiły się chwile zwątpienia: zmieszać swoje wody z wodami morza czy może jeszcze chwilę pozostać pośród łąk, lasów, opactw, pod niebieskim niebem "słodkiej Francji"?


W Jumièges czekały na mnie ruiny. Tablica na murze przed zamkniętą już bramą (jakież to upokarzające, kiedy nawet ruiny stają się niedostępne, a na dodatek dowiadujesz się, że za ich obejrzenie musisz jeszcze zapłacić) głosi, że te ruiny, to najpiękniejsze w całej Francji. 


Dzisiejszego popołudnia nie zostanę uwiedziony czarem tego wyznania. Nie zmieni ono mojego życia także jutro. Po chwili irytacja przechodzi w pogodną konstatację: "to dobrze, dobrze, że nawet nie staję wobec dylematu - wrzucić czy nie pieniądz do kasy muzeum rewolucji."
Ruiny kup mi luby.
Nie kupię.
Kupił ci ją lud, który wdarł się do świętych Przybytków i sprofanował je, poprzewracał ołtarze, zgilotynował niepokornych księży i zakonników, którzy nie złożyli przysięgi na nową konstytucję, rozebrał ściany kościołów a uzyskany w ten sposób materiał wykorzystał do powiększenia swoich dóbr.


A raczej nie tyle lud, ile rozwścieczony motłoch, porwany pasją niszczenia wszystkiego, co w imię nowych "wartości", nowego "porządku" i nowej "religii", tj. kultu rozumu, komitet rewolucyjny pozwolił ukraść, a czego ukraść się nie dało - zniszczyć. Albo zniszczyć tylko dlatego, że uosabiało wartości starego porządku.

Ostatni epizodem dnia staje się poszukiwanie campingu. Ten zaplanowany wcześniej jest ciut za drogi. Przez chwilę waham się, czy zapłacić za luksusy, z których i tak nie będę korzystał czy udać się na inne, a odległe o 5 kilometrów i zdecydowanie tańsze pole. Wybieram opcję trudniejszą i tam jadę się rozbić. Po raz pierwszy od wyjazdu wyciągam z bagażu namiot i za chwilę żałuję swojej wcześniejszej decyzji, gdy szpilki muszę wbijać przy pomocy butów. No, cóż, tak to jest, kiedy się rezygnuje z luksusów i innych zdobyczy współczesnej techniki.
Jednak w sytuacji braku jednoznacznej deklaracji: będzie czy nie będzie padać, nie podejmuję ryzyka - kończę dzieło okopywania się i noc spędzam w namiocie.

Saint-Georges-de-Boscherville.

Saint-Georges-de-Boscherville.
Opactwo ufundowane w XI wieku. Po przejęciu przez benedyktynów na początku wieku następnego - powiększone i przebudowane z wykorzystaniem pewnych elementów stylu gotyckiego.
Miejsce to pojawiło się na mojej mapie nie przypadkiem. Jest efektem "śledzenia" innej, pod pewnym względem podobnej do mojej pasji, ślady której odkryłem w zeszłym roku.


Tego więc roku Pańskiego 2015, wysiadam na stacji Malaunay-le-Houlme i skręcając na zachód odbijam w stronę Saint-Martin-de-Boscherville. Po kilku kilometrach jazdy, zdyszany tzw. "różnicą wzniesień", docieram na szczyt ostatniego podjazdu (podróżne menu musi być kompletne). Tu teren wypłaszcza się już definitywnie a kolejne 10 km, to już przysłowiowa bułka z masłem.
Miejscowość, do której docieram, składa się z kilkunastu domostw i opactwa pw. św. Jerzego, drugiego z patronów Boscherville.




Kościół jest piękny jasnością i ciszą swoich wnętrz. Tą ciszę i piękno kilkakrotnie burzyły w przeciągu ostatnich 5 wieków hugenockie rebelie a największego hałasu i zniszczeń przyniosła świątyni rewolucja. (W wyniku działań jej miłośników i wyznawców rozebrany został kościół parafialny pw. św. Marcina).


Głowice filarów i kolumn dźwigające trochę (jednak) gotyckie sklepienie 3-nawowego kościoła, ilustrują historię upadku i podniesienia człowieka.
Spoglądają na nas z wysokości kapiteli i bestie i anioły, walczące o dusze ludzi, choć nie czynią tego jeszcze w tak spektakularny sposób, jak ma to miejsce w Saint Benoit.


Postaci te i zwycięska dla nas walka jaśnieje nieskazitelną bielą piaskowca, jeszcze bardziej podkreślając wymowę przesłania: "odwagi, sprawy mają się już całkiem nieźle"


Goście zwiedzający świątynię i zabudowania przyklasztorne, w tym piękny ogród, mogą podążać za innym jeszcze głosem, który wpadając do uszu z podręcznego zestawu słuchawkowego, całkowicie wyeliminował z akcji tak typowy dla takich, jak to miejsce obraz wycieczek, prowadzonych przez licencjonowanego przewodnika. Dziś wszystko możesz zobaczyć i usłyszeć poruszając się przy pomocy "pół-przewodników", biegle władających kilkoma językami. Bez zająknięcia. Ale również bez możliwości zadania im nurtującego cię pytania.

Więcej na temat opactwa.